Click on the map
or picture for an enlargement (and click browser's back arrow to return)
Plany wyprawy na
Antypody zaczęły przyjmować konkretniejsze kształty przed kilku laty,
gdy odnowiłem kontakt z
nie-widzianym od 30 lat kuzynem Jackiem. Jacek
bębnił na perkusji między innymi w Wolnej Grupie Bukowina a za
dziecięcych czasów spędziliśmy razem wiele wakacji pod namiotem na
plażach Jugosławii, dowożeni początkowo Skodą Octawią a potem Fiatem
125p przez naszych ciekawych świata i spragnionych ciepłych plaży
Rodziców. Jacek kontynuje w Austarlii karierę shrinka, zapoczątkowaną
przed laty w Kobierzynie po studiach na Akademii Medycznej. Korzystna oferta lotnicza ostatecznie zadecydowała
o realizacji, jako że
lot z Nowego
Jorku do Sydney plus pięć przelotów wewnętrznych po Australi można było
wykupić za $1.900.
Mówiąc o kosztach,
Australia jest drogim krajem. Wielkie odległości i stosunkowo skromna
liczba ludności eskalują koszty transportu wszelkich dóbr. Na
powierzchni zbliżonej do USA (bez Alaski) mieszka tylko 20 milionów
osób, w tym olbrzymia większość na wschodnim wybrzeżu. Około 85 %
Australijczyków skupiona jest w miastach, w tym większość z nich w 5
największych metropoliach: Sydney i Melbourne (po 4 miliony) oraz
Brisbane, Perth i Adelajde (okolo 1.5 miliona każde).
Rozważaliśmy
z Jackiem różne warianty wykorzystania czasu w Australii, wliczając w to
obłędny plan objechania całgo kraju (12.000 km) samochodem w 3 tygodnie.
Mnie najbardziej kusiła bardziej niedostępna, północno-zachodnia część
kraju, gdzie najważniejszym celem stały się kolorowe
kopce skalne pasma Bungle Bungle. Od momentu gdy natknąłem się na
pierwsze zdjęcia tego miejsca, wiedziałem że wyjazd do Australii bez
odwiedzenia tego zakątka nie wchodzi w rachubę. Jednak by tam dojechać
potrzebny jest prawdziwy samochód terenowy, zdolny do jazdy po górskich
wertepach i korytach strumieni. A na miejscu spać można tylko pod
gwiazdami. Nie było rady – jedyny sposób na zobaczenie tych okolic to
wynająć terenówkę i przypomnieć sobie jak się rozbija namiot.
Ale najpierw Sydney
Prawie 24 godziny
spędzone w samolotach
z przesiadką w Los Angeles to cena zobaczenia
Antypodów.
Miałem nadzieję na lot nowym superjumbo Airbus 380, które
właśnie zaczęły latać na trasie LA – Sydney, ale niestety okazało się że
obsługuje wcześniejszy lot niż moje połączenie z NYC. Tak że tylko
obejrzeliśmy sobie odjeżdżającego piętrusa przez okno poczem
zakwaterowaliśmy się na 16 godzin do zwykłego jumbojeta. Był czwartek
wieczór; gdy po bardzo długiej nocy dolatywaliśmy do Sydney, była tam
już sobota rano. Nietrudno się domyśleć, że widok plaży i miasta pod
skrzydłami samolotu przyjeliśmy z ulgą.
Kosmopolityczna
metropolia Sydney jest prawdziwą kulturalną i ekonomiczną stolicą
Australii. Miasto miało raczej skromne początki, delikatnie mówiąc, jako
miejsce wybrane na osiedlenie skazańców z Wielkiej Brytani
przywiezionych na pokładach tak zwanej pierwszej flotylli, która
zarzuciła kotwicę w tym miejscu w 1778 roku. I wcale nie jest
przypadkiem że było to 2 lata po ogłoszeniu przez Stany Zjednoczone
Deklaracji Niepodległości, jako że konflikt z amerykańską kolonią
pozbawił Wielką Brytanię możliwości kontynuowania wywożenia skazańców do
Ameryki, co było mało nam dzisiaj znaną ale
nagminną wtedy praktyką. Nowo odkryte wschodnie wybrzeże
Australii przejeło rolę przechowywalni wyrzutków społecznych. Znaczna
część Australijczyków angielskiego pochodzenia ma swoje korzenie właśnie
w pokoleniach skazańców przywożonych na daleki kontynent do połowy XIX wieku.
Strategiczne
położenie na brzegach obszernej i osłoniętej zatoki, niezwykle dogodne
dla transoceanicznej żeglugi i handlu, katalizowało szybki rozwój
Sydney. Chociaż momentami doganiane przez Malbourne w wielkości i
znaczeniu gospodarczym, Sydney osiągneło milion mieszkańców na początku
XX wieku i dzisiaj jest finasową i kulturalną stolicą Australii.
Świetnym sposobem na
objęcie wzrokiem panoramy Sydney jest przejazd promem z
podmiejskiej
Manly do centrum miasta. Perspektywę zatoki dominuje futurystczny gmach
Opery, rozprzestrzeniającej swe skrzydła w cieniu przęseł
majestatycznego Mostu Portowego, kolejnego symbolu miasta. Biurowce
nowoczesngo centrum niespodziewanie graniczą z obszernym, subtropikalnym
ogrodem botanicznym, pełnym egzotycznej fauny i flory. Pod koniec dnia zainteresowanie zwiedzających
ogród koncentrowało się na kilku drzewach
obwieszonych wielkimi
nietoperzami owocowymi, zwanymi też latającymi
lisami.
Pora na Przygody
Pogoda w Sydney nie
była najlepsza, ale wykorzystaliśmy deszczowy dzień na dokończenie
przygotowań do wyprawy kampingowej po północnej Australii. Z Sydney
przelecieliśmy do stolicy Terytorium Północnego, Darwin, położonego po
drugiej stronie kontynentu, już całkiem blisko Równika. Darwin był
odbudowywany w XX wieku dwukrotnie, po zniszczniach japońskich nalotów w
czasie II Wojny Światowej i po tajfunie Tracy w 1974 roku, który niemal
doszczętnie zrównał Darwin z ziemią. Tam odebraliśmy nasz bushcamper,
czyli wielkiego Nissana Patrol wyposażonego w sprzęt campingowy i
ruszyliśmy na podbój północy.
Pierwszym testem
naszego sprzętu był kamping przy wodospadach Wangi w Parku Narodowym
Litchfield na południe od Darwin. Kameralne jeziorko u podstaw tego
malowniczego wodospadu jest nęcącym i popularnym kąpieliskiem. Jednak
gdy tam dotarliśmy
powitały nas ogłoszenia że kąpielisko jest zamknięte.
Było
to wkrótce po zakończeniu pory deszczowej
i okazało się że
straż parkowa dopiero sprawdza czy pod wodospady Wang nie przedostali
się przypadkiem niepożądani przybysze, mianowicie groźne dla ludzi
krokodyle różańcowe. Są to największe gady świata, mogące żyć w każdym
zbiorniku wodnym, od słodkowodnych rzek po otwarty ocean. W porze
deszczowej korzystając z fali powodziowej potrafią się przemieścić ze
swoich głównych sadyb w bagnistych zalewach przybrzeżnych do nawet wysoko
położonych zbiorników wodnych i są one plagą północnej i wschodniej
Australii. Mimo że tablice ostrzegawcze są częstym widokiem nad
rzekami, jeziorami a nawet plażami w tej części Australii, co parę lat
zdarzają się ofiary śmiertelne.
Po
Litchfield skierowliśmy sie na Wschód do sławnego Parku Narodowego
Kakadu.Jest to największy obszar Australii pozostawiony dla potomności
w stanie dziewiczym. Docenienie splendoru tego parku wymaga nieco
cierpliwości i czasu, a jego urok wymyka się często przypadkowym
turystom gnającym przez pozornie pustą sawannę w klimatyzowanych
autobusach. Magiczne miejsca parku są rozsiane po olbrzymim obszarze i w
dodatku najlepiej je odwiedzać o świcie lub zmierzchu. Siedząc w
skupieniu na ławie skalnej Ubirr, majestatycznie górującej nad obszerną
doliną Nadab i obserwując jak wschodzące Słońce budzi ją do życia, łatwo
zrozumieć dlaczego miejsce to jest święte dla Aborygenów. Pobliskie
skały pełne są rysunków odzwierciedlających życie i wierzenia mieszkańców,
czasami datujące się do czasów odległych o wiele tysięcy lat!
Podobnych
miejsc jest wiele i wraz z dramatycznymi, często trudno dostępnymi w
porze deszczowej wodospadami oraz zalewami wodnymi pełnymi krokodyli i
ptactwa wodnego stanowią o wartości i atrakcji Kakadu, które znalazło
swoje miejsce na liście UNESCO.
Pierwsza atrakcja
Kakadu oczekiwała nas na środku szosy – 300 km odcinka asfaltu łączącego
Kakadu z relatywną cywilizacją Darwin. Był to agresywny, 3 metrowy
tajpan, jeden z największych węży Australii. Jak większośc węży
kontynentu jest bardzo jadowity, co zresztą nie jest typowe, gdyż
większość węży na innych kontynentach nie jest groźna. Siedział sobie
zwinięty w pętelkę i rzucał się wsciekle z otwartą paszczą na
przejeżdżające samochody. Takie agresywne zachowanie tajpanów jest
raczej wyjątkiem, generalnie inne węże unikają konfrontacji i
znikają w tle. Co nie zmienia faktu, że śmiertelne ukąszenia węży zdarzają
się rokrocznie, szczególnie gdy ofiara nie zdołała na czas dostać
odpowiedniej odtrutki.
Aborygeni
Po zaopatrzenie na
dalszą część trasy zatrzymaliśmy się w Katherine, zamieszkałym w dużej
mierze przez czarnych Aborygenów, zwanymi też bardziej politycznie
poprawnym zwrotem „Pierwsi Obywatele”. Byliśmy tam świadkami sceny,
która świetnie ilustruje jak pozornie uzasadniona była powszechna
dawniej pogarda dla "zacofanych i leniwych czarnych", pogarda w dużej
mierze tkwiąca w powszechnej świadomości białych do dziś (skąd my to
znamy?). Otóż na skwerze przed sklepami na głównej ulicy zbijały czas
przy papierosku i puszce napitku grupki lokalnych młodzieńców. W pewnym
momencie zatrzymała się przy nas półciężarówka, z której żwawo
wyskoczyło kilku blond robotników i zabrało się do otwierania studzienki
na ulicy i naprawy czegoś tam. Kontrast z tłumkiem bezczynnie
przyglądających się Aborygenów, którym najwyraźniej rządowa agencja
naprawiała jakiś rurociąg czy kabel, był wręcz karykaturalny.
Losy
“Pierwszych
Obywateli”Australii są jakże podobne do losów amerykańskich
Indian. Początki kolonizacji angielskiej zwiastowały epidemie chorób
zakaźnych, stopniowe spychanie na najmniej wartościowe tereny i
segregację rasową. Pokolenia tubylców oderwanych od swoich korzeni
wegetowały w rezerwatach wspomagane przez datki państwowe, co przy
chronicznym bezrobociu nieuchronnie doprowadziło do alkoholizmu i innych
problemów społecznych. W ostatnich dekadach rząd Australijski dokonał
wielu symbolicznych gestów i praktycznych kroków by zrekompensować wieki
krzywd i otworzyć przed nimi możliwość udziału w postępie cywilizacyjnym
dając przy tym szansę na zachowanie języków i tradycji
przodków.
A jest co zachować!
Najnowsze badania wskazują na to, że Australijski kontynent był
zasiedlony przez wczesnych emigrantów z Afryki przynajmniej 50,000 lat
temu (być może nawet znacznie wcześniej), którzy stanowią najstarszą grupę
homo sapiens, rozwijającą się w izolacji i we względnej stabilizacji
poza Afryką. Na przestrzeni dziesiątków tysiącleci doprowadziło to do
rozwoju bardzo zróżnicowanych kultur, z około 300 osobnymi językami,
których część już przepadła, a olbrzymia większość jest poważnie
zagrożona wymarciem. Wspólne dla wielu grup Aborygenów jest odwoływanie się nie tyle do bezpośrednich przodków ale to tych dalekich,
oryginalnie zasiedlających czy nawet tworzących ziemię i nadających
nazwy górom i rzekom. Wcielenia tych przodków widziane są w naturalnym
środowisku np. w elementach terenu czy zwierzętach. Ta
komunia z przodkami i stworzonym przez nich krajobrazem jest często określana
jako Dreamtime, czyli zanurzanie się w sny i majaki. Aborygeni mają też
głęboko zakorzenione tradycje muzyczne i taneczne, których
najbardziej znanym dla turystów symbolem jest didgeredoo, długa trąba z
pnia bambusa wydająca niskie, gardłowe dźwięki. Jest to ulubiona
pamiątka
turystów, jeśli nie jako przedmiot kupiony i zabrany do domu to choćby w
formie zdjęcia ze wspólnej mini sesji muzycznej z odpowiednio
wystrojonym Aborygenem dyżurującym przy atrakcjach turystycznych.
W czasie Igrzysk
Olimpijskich w Sydney w 2000 roku byliśmy świadkami pamiętnego symbolu
postępu Aborygenów w integracji z głównym nurtemi Australijskiej
rzeczywistości, gdy czarna sprinterka Cathy Freeman dumnie niosła flagę
Austarlijską w czasie ceremonii otwarcia, a potem zdobyła złoty medal
dla Austarlii w biegu na 400 metrów. Był to budujący gest w uznaniu
krzywd jak i zasług Pierwszych Obywateli i optymistyczny prognostyk na
przyszłość. Droga będzie na pewno długa, jak natrętna rzeczywistość
kolorowych mniejszości w innych krajach jasno wskazuje.
Płaskowyż Kimberley
Powierzchniowo
znacznie większy od Polski, zamieszkały przez tylko 40 000 osób (w tym ⅓
to Aborygeni) płaskowyż Kimberley jest najbardziej niedostępną częścią
kontynentu. Status ten dobrze ilustruje fakt że ten wielki region
północno-wschodniej Australii jest trawersowany przez tylko jedną
asfaltową drogę. Do penetrowania mniej dostępnych regionów potrzebny
jest dobry samochód terenowy i sporo czasu - i można to robić tylko w
porze suchej, gdyż w porze deszczowej znaczne połacie terytorium są
kompletnie odcięte od
świata przez powodzie o często biblijnej skali. W
porze suchej najwytrwalsi turyści pokonują terenówkami słynną, 650 km
długości Gibb River Road, która przecina serce Kimberley. Surowy, na
czerwono zabarwiony płaskowyż poprzecinany jest dramatycznymi wąwozami
wyżłobionymi przez monsunowe deszcze. Wiele parków narodowych i innych
chronionych obszarów rozsianych jest po tym obszarze, jednak za
najwiekszą atrakcję należy uznać łańcuch spektakularnych skał w
kształcie wypukłych
stożków w pomarańczowo-czarne pasy zwany Bungle
Bungle w Purnululu National Park. Przypomiają one postawione na sztorc
pasiaste pisanki, lub odwloki przczół. Tajemnica powstania na kopcach
tych
symetrycznych ozdób jest dosyć prosta. Są one mianowicie zbudowane ze skał osadowych o różnej zawartości gliny (kaolinu). Tam gdzie
zawartość gliny jest większa, skała lepiej trzyma wilgoć i sprzyja
rozwojowi na swojej powerzchni cyjanobakterii, które nadają skale szary
kolor. Tam gdzie gliny jest niewiele, skała wysycha i wietrzeje a tlenki
żelaza obecne tam w dużym stężeniu nadają jej pomarańczowy kolor.
Po kilkugodzinnym
trzęsieniu się po wertepach i sforsowaniu kilku głębokich strumieni
dotarliśmy wreszcie do Bungle Bungle. Był maj i pora deszczowa dopiero
niedawno się skończyła, tak że północna połowa Parku
Narodowego była dalej nieprzejezdna. Ale i tak nie mielibyśmy
wystarczająco czasu by zobaczyć wszystko. Te okolice najpiękniejsze
są właśnie w maju, gdy góry są jeszcze zazielenione a do tego obłożone
dywanem żółtych kwiatów. Tak jak się spodziewaliśmy, był to wdzięczny
temat dla obiektywu, szczególnie gdy głębokie cienie popołudniowego
słońca podkreślały niezwykłość krajobrazu. Jednym z najurokliwszych
miejsc był Cathedral Gorge, głęboki wąwóz zakończony jaskinią wyżłobioną
przez wodę. Wróciliśmy tam wieczorem, by przy blasku księżyca spędzić
chwile ciszy w magicznym otoczeniu.
Oczywiście
to właśnie tu, w najbardziej niedostępnym miejscu naszej trasy przyszły
awarie pożyczonego sprzętu kampingowego. Najpierw nawaliła
samochodowa lodówka a wieczorem kuchenka gazowa. Zostaliśmy
więc zmuszeni do gotowania na ognisku co wymagało zgromadzenia drzewa na
opał, a to było nielegalne
w tym Parku Narodowym. Jajecznica z kiełbasą
zrobiona na patelni zainstalowanej nad ogniskiem smakowała wybornie, być
może dlatego że mieliśmy też i zapas Merlot. Rano ten występek ostro
został nam wypomniany przez strażnika parkowego, który rozwlekł resztę
naszego zapasu paliwa po okolicznym buszu mrucząc w lokalnym narzeczu
byśmy nie niepokoili żyjątek ziemi („do not disturb creatures of the
earth”). Na szczęście sąsiedzi na kampingu pożyczyli nam swoją zapasową
kuchenkę gazową, tak że drugiego wieczoru mogliśmy legalnie sporządzić
gorący posiłek.
Po trudach podróży
po tym wymagającym terenie można było zregenerować siły w nadmorskim Broome,
najwiekszym mieście tej części Australii. Główną atrakcją jest tu niezwykle
szeroka,
spektakularna plaża (Cable Beach), gdzie z grzbietu wielbłąda
można oglądać zachodzące słońce powoli obniżające się za horyzont Oceanu
Indyjskiego.Wieczorem i
rano plaża pokryta jest we wzorki z
kilkumilimetrowych kulek z
piasku wytaczanych z podziemi przez
miniaturowe kraby budujące swe jamy. Inną atrakcją są “schody do
księżyca”, zjawisko obserwowane raz w miesiącu gdy
światło wschodzącego
księżyca w
pełni, odbite w serii przypływowych zalewów w zatoce, daje
takie złudzenie.
Flora i Fauna
Izolacja
australijskiego kontynentu trwająca dziesiątki milionów lat jak i
różnorodność
geograficzna
sprzyjała ewolucyjnemu wykształceniu unikalnych form fauny i flory. Znaczna część ssaków i gadów tu
występujących jest endemiczna dla Australii. Niewiele tu bardziej nam
znajomych ssaków łożyskowych, tzn. takich, których młode rodzą się
gotowe do samodzielnego życia. Ich miejsce ekologiczne zajęła bardziej
prymitywna linia ewolucyjna ssaków zwana torbaczami (workowcami),
których mniej rozwinięte młode spędzają pierwsze tygodnie
życia po
porodzie w torbie matki. Oprócz symbolicznych dla Australii różnorodnych
kangurów i podobnych do nich wallabi, zaliczają się do nich także koala,
diabeł tasmański, wielkouch króliczy (bilby) i wiele innych.
Niektóre
powszechnie tu
występujące obecnie zwierzęta zostały
sprowadzone do Australii przez
człowieka, poczynając od dingo, którego przodkowie przybyli z Azji wraz
z wędrownymi osadnikami około 5 tysięcy lat temu. Wiele gatunków
zwierząt domowych czy hodowlanych sprowadzonych przez europejskich
osadników w ostatnich wiekach uległo wtórnemu zdziczeniu i stanowią
one
obecnie wielki problem ekologiczny, tak jak np. króliki czy lisy.
Ciekawym
przypadkiem jest tu
wielbłąd, których karawany
sprowadzone z Afganistanu
były używane jeszcze na początku XX wieku do zaopatrywania odległych
hodowli bydła w pustynnym wnętrzu Australii. Obecnie wielbłądy są
exportowane w
dużych ilościach
do krajów
arabskich dla
mięsa, wyścigów oraz obsługi turystów. Potomków uciekinierów z
tych
karawan czy
hodowli można teraz nieoczekiwanie spotkać w pustynnym
wnętrzu kontynentu (patrz obok). Tak się świetnie wpasowały w nowe dla nich
środowisko, że
Australia ma obecnie największą na świecie populację
dzikich wielbłądów (około milion!).
Australijskie
torbacze i inne gatunki zwierząt są często uderzająco podobne
fizycznie
do odległych genetycznie (zupełnie nie spokrewnionych) zwierząt na
innych kontynentach wypełniających podobne nisze ekologiczne
-
process
zwany ewolucją konwergentną.
Czerwone Serce
Australii
Na
zakończenie objazdu Australii zawitaliśmy do gorącego serca kontynentu.
Centrum Australii jest bogate w wiele atrakcji krajobrazowych, których
wspólną cechą jest czerwony kolor skał sygnalizujący dużą zawartość
żelaza. Najbardziej znane z nich to kompleks ostańców Kata Tjuta (Olga),
Kings Canion oraz pasmo górskie MacDonnell Ranges poprzecinane wieloma
dramatycznymi wąwozami. Ten geograficzny środek kontynentu kojarzy
się jednak głównie z najbardziej chyba rozpoznawalnym symbolem krajobrazowym
Australii – Ayers Rock.
Niedawno oficjalnie przechrzczony na Uluru
(tradycyjna nazwa aborygeńska), ten skalny monolit sterczy 348 metrów
nad płaską pustynią w samym środku kontynentu. Obserwując
symetryczną
sylwetkę Uluru skąpaną w krwawym blasku zachodzącego słońca trudno się
dziwić że był i jest miejscem o
specjalnym duchowym i religijnym
znaczeniu dla Anangu, lokalnych “Pierwszych
Obywateli”. 11-km spacer
wokół podstawy gigantycznej skały pozwala obejrzeć z bliska dziesiątki
niezwykłych formacji skalnych wyżłobionych przez wodę i wiatr, z tym że
ścieżka omija kilka źródeł
i jaskiń świętych dla Aborygenów. Cały
kompleks Uluru jest chroniony jako Park Narodowy i ma status UNESCO
World Heritage Site. Dla wielu turystów główną atrakcją wizyty
jest
nieco niebezpieczna wspinaczka żebrem skalnym na szczyt sławnej góry.
Mieliśmy zamiar i my to uczynić o wschodzie słońca następnego dnia, ale
niestety dostęp był zamknięty ze względu na silne wiatry.
|